Scenariusz: Kelly Marcel
Produkcja: USA (2015)
Czas trwania: 124 min (2 h 4 min)
Gatunek: melodramat
Obsada:
Jamie Dornan - Christian Grey
Dakota Johnson - Anastasia Steele
Jennifer Ehle - Carla May Wilks
Luke Grimes - Elliot Grey
Victor Rasuk - José Rodriguez
Na samym początku był znienawidzony masowo "Zmierzch", którego miłośniczką była niejaka Erika Mitchell. 45-letnia wówczas fanka zaczęła pisywać na fanowskim forum erotyczne fanfiki, a kiedy stały się popularne, usunęła je z sieci, zmieniła imiona bohaterów i wydała je pod nazwą "Pięćdziesiąt twarzy Greya". Trylogia E. L. James gwałtownie stała się hitem i biła kolejne rekordy sprzedaży na całym świecie, aż ostatecznie zmusiło to studio Universal do zakupienia praw do ekranizacji za pięć milionów dolarów. Ten literacki koszmar zawiera w sobie relację studentki Anastasii Steele z przystojnym, acz tajemniczym milionerem Christianem Greyem, który wprowadza ją w świat erotyki i pożądania.
Odkąd pojawiły się pierwsze informacje o planowanej ekranizacji, fala nienawiści stopniowo przelewała się przez kolejne kręgi internetu. Od początku przeczuwałam, że będzie to jeden z tych ewenementów, kiedy film przewyższy książkę i nie mieszałam się do dyskusji o dziele, które jeszcze nie powstało. Nie pomyliłam się. Przez cały seans "Pięćdziesiąt twarzy Greya" miałam jednak wrażenie, że Sam Taylor-Johnson za wzór wzięła ekranizacje sagi Stephenie Meyer, a nie swój materiał źródłowy. Pomijając identyczną budowę psychologiczną postaci i ich charakterystycznych cech (bo te były już w książce), niektóre ujęcia to dosłownie stopklatki ze słynnej serii. Przygryzanie warg, przewracanie oczami, przechadzki po lesie i ten sam sposób okazywania pieszczotliwych gestów zaczyna w pewnym momencie po prostu przynudzać. Najważniejszymi aspektami całej historii są dopełnione przez zmysłowe dźwięki sceny erotyczne, które są bardzo złagodzonymi wersjami sado-masochistycznych opisów z książki, dlatego na oczekującym naprawdę mocnych doświadczeń nie zrobią większego wrażenia. Gdy zaraz po odbytych stosunkach akcja znów zaczyna toczyć się własnym tempem pomiędzy ubranymi, widz - na nieszczęście twórczyni - zdąży zapomnieć o wszystkich uniesieniach i skupić się na innych, kulejących aspektach filmu.
Początek relacji Christiana z Anastasią jest zabawny, niezdarny i stanowi chyba najmocniejszy atut tego filmu, bo pierwszy (ale trwający połowę seansu) i ostatni raz czuć jakąkolwiek więź między bohaterami. Kiedy Sam Taylor-Johnson postawiła filmową parę razem, wyszły kolejne braki książkowego pierwowzoru (sic!). Grey ma ogromny problem, który stanowi przeszkodę dla związku. Ani razu nie pada wprost definicja owego zamętu, ani razu nie pada pomysł na jego rozwiązanie. Wraz z kolejnymi minutami przybliżającymi do końca seansu, reżyserka z jego zapędów seksualnych czyni chorobę psychiczną, aby na sam koniec obarczyć go winą za wolny wybór głównej bohaterki. Problem może leżeć również po stronie aktorów, którzy swoją pracę opierali tylko na dialogach. Stworzenie kontrastu przeciętności Dakoty Johnson z onieśmielającą atrakcyjnością Jamiego Dornana to zdecydowanie za mało. Brakowało spojrzeń, gestów i zaangażowania całej mowy ciała, która mogłaby poprzeć słowa wypowiadane na ekranie.
Na pewno "Pięćdziesiąt twarzy Greya" nie zasługuje na aż tak mocną krytykę jaką otrzymuje, bo na jednorazowy seans, z nudów i ciekawości wydaje się w sam raz. Tym bardziej, że udało się Sam Taylor-Johnson częściowo zatuszować wrażenie po fatalnej biografii nastoletniego Johna Lennona. Nie rozumiem natomiast czemu "Pięćdziesiąt twarzy Greya" reklamowany jest jako hit Walentynek skoro zakończenie i wydźwięk tej części wcale nie jest pozytywny, ani romantyczny. W kinie "nie straciłam kontroli", a moja "wewnętrzna bogini" nie "zatańczyła kankana", ani nie "robiła fikołków", za to z chłodną obojętnością wyzbytą sensacji, zostawiam Christiana Greya z połową zdobytych oczek w zdecydowanie za małej skali oceniania.
Zgadzam się w 100% :)
OdpowiedzUsuń